Tlabung, cz. 3

Chuani

Poprzenim razem wspomniałem coś tubylcom o jedzeniu piesków, więc jeszcze będąc w Chawngte zadzwonił Kennedy z informacją, że uisa (mięso psa) czeka na mnie w lodówce u Lai, jego znajomej.

Już się zaprzyjaźniłem z tutejszą ekipą, poza noclegiem w Tourist Lodge i whisky kupowanym u pograniczników nie mam w zasadzie żadnych wydatków. Nagarajan kategorycznie odmawia przyjęcia pieniędzy za herbatkę, żarcie jem u Lai, ponowna podróż łódką do Nunsury żeby zanieść odbitki też mnie nic nie kosztuje.

Ale i tak jakoś kasa się szybko kończy. Kupuję bilet do Lunglei, żeby sobie tam wymienić dolce. Jeszcze tylko ostatniego dnia wpadamy po raz kolejny do Nunsury, tym razem z jakimś kolesiem, który 2 tygodnie temu wrócił z więzienia w Delhi gdzie spędził 9 miesięcy „za narkotyki”. Chce kupić motor, ale gdy docieramy na miejsce okazuje się, że motor został sprzedany miesiąc temu. Wracamy na pożegnalną zakrapianą kolację. W zasadzie wszystkie ostatnie dni były mocno zakrapiane, albo whiskaczem od wojskowych albo lokalnym ryżowym winem. W sobotę ok. 5ej rano zjawiam się u Lai na śniadanie przed wyjazdem, Kennedy zjawia się chwilę potem i zaczyna dzień od szklaneczki. Bo u Lai to tak właściwie to jest rozlewnia wina, codziennie przewijają się tu tłumy ludzi w poszukiwaniu trunku. Razem idziemy do jeepa i odjeżdżam w siną dal.

Chawngte, cz. 1

Bazar w Chawngte

W zasadzie chyba tylko po to, żeby trochę odpocząć od Tlabungu. Droga kiepściutka, ale za to z fajnymi wioskami (zwłaszcza Momtola), ludzie się gapią na samochód jakby go widzieli pierwszy raz w życiu, mimo, że codziennie kilka ich tu przejeżdża. Ja się na nich gapię jakbym pierwszy raz widział azjatów na wsi.

Chawngte składa się z trzech części. Największa to Chawngte „C”, czyli część plemienia Chakmów, stolica Chawngte Autonomous District, potem Chawngte „P” w Lawngtlai District i Chawngte „L” w Lunglei District. Wszystkie trzy części są oddzielone rzekami. Chawngte „C”  jest nazywane też Kamalanagar, co znaczy miasto pomarańczy. Ale nie ma tu pomarańczy.

W Tlabungu Kennedy zachęca, żebym mieszkał u jego rodzonej mamy, zapisuje mi adres w notatniku:

Laldingliani (jej imię)

Chawngte „P” (miasto)

Near Bridge (adres)

Trochę dziwny ten adres, taki mało precyzyjny, więc żeby było łatwiej Kennedy dopisuje:

M/o Kennedy (czyli mama Kennedy’ego)

Teraz na pewno trafię. Nie wiem czy rodzina została odpowiednio poinformowana, bo widzę delikatne „aleossochosi?” na ich twarzach, ale nie wyrzucają. Ojciec na początku niewiele mówi, zajmuje się swoimi sprawami, matka dopiero po jakimś czasie odzywa się do mnie po hindusku. Powoli impreza się rozkręca, zaczynamy od klasycznej mizoramskiej kolacji, a potem przez 2 dni z osobnikiem o imieniu Mapuia szwędamy się po okolicznych bazarach, buddyjskich klasztorach, znajomych itp. Tu tak samo jak w Tlabungu w sobotę zjeżdżają na bazar tłumy, wstępnie się umawiamy, że jeszcze wrócę zobaczyć jak to tu wygląda. Golenie, woda i naprawa spodni to tutaj jedyne moje wydatki.

Jest kilka miejsc gdzie można tu się zameldować, Tourist Lodge i co najmniej 2 jakieś rest house’y. Do tego ojczym Kennedy’ego buduje właśnie drugi dom, który potem przerobi na hotel, a tam gdzie ma dwa stawy z rybami chce urządzić picnic spot. Taki domek jaki buduje to 10 lakhów rupii, czyli 50 tys. pln, mniejszy drewniany to już tylko 15 tys., więc chyba nawet byłoby mnie stać.

Dół nowego domu (piętro -1) jest już trochę gotowy, nie ma co prawda drzwi i szyb w oknach, ale są łózka. Rodzice śpią w drewnianym domu razem z Siami, dziewczyna Bru z innej wioski, która tu mieszka w zamian za przynieś wynieś pozamiataj. W domu w budowie śpię ja, Mapuia, Udin (kasanowa z Silcharu, operator koparki, w wolnym czasie zajmuje się firtowaniem przez telefon i łapaniem Siami za cycka) i jeszcze jeden pacjent.

Tlabung, cz. 2

Nagarajan nostalgnięty

Rano wpadam do knajpki pana B. K. Nagarajana pochodzącego z Tamil Nadu. Pan się ożenił z panią z Mizoramu, spłodził syna Kennedy’ego (nazwanego na cześć JFK), rozwiódł się i ponownie ożenił z panią z plemienia Bru, z którą ma teraz 2 córki. Wszyscy pracują razem w knajpce. Big market day rozpoczyna się jeszcze przed wschodem słońca, Nagarajan wstaje o północy, żeby o 3:30 rano być gotowym na przyjęcie pierwszych klientów. Nie zna angielskiego, ale w hindi opowiedział mi chyba całą historę jego życia, od dzieciństwa w Tamil Nadu, poprzez pracę kierowcy w Assamie i potem w Aizawl, potem coś o kelnerzeniu w Lunglei w dużej restauracji (12 kelnerów i 4 kucharzy) aż po czasy nowożytne. Mieszka sobie teraz w tej wynajętej knajpie razem z żoną i córkami, ale powolutku buduje nowy dom. Chyba podczas zwierzania się strasznie nostalgnął.

Kennedy za to mówi dobrze po angielsku, ale teraz akurat musi iść naprawiać pralkę. Poza naprawianiem zajmuje się jeszcze nauczaniem w szkole i piciem whisky (tym ostatnim chyba najbardziej). Ja uderzam w poszukiwaniu drugiej przystani, skąd na pół godzinki wpadam do kolejnej wioski Kamla Bagan, co w tutejszym języku znaczy, że tu rosną pomarańcze. Kiedyś rosły, teraz w zasadzie nic tu nie ma poza kilkoma bambusowymi domkami niszczonymi co roku przez powódź. Podobno są w stanie odbudować taki domek w ciągu 1-2 dni.

W sobotę robię trochę fot na wspomniamym big market day, tłoczno jest od samego rana, z okolic zjeżdżają Chakmy i sprzedają wszystko co się da.

Po raz drugi spotykam Kennedy’ego. Płyniemy jeszcze z jakimiś jego znajomymi do Bangladeszu. Nie do granicy czy czegoś w tym stylu, tylko do pierwszej wioski położonej w Bangladeszu – Theka Duar. Musimy najpierw zameldować się na posterunku Border Security Force, w tamtą stronę bez problemu na puszczają, za to wracając już jakiś inny posterunkowy ostrzega, żebym tak bardzo przy tej granicy się nie kręcił. Ale co zobaczyłem to moje. Rozpoczynamy od brudzi z ojcem jednego z uczniów Kennedy’ego, potem zakupy w lokalnych złotych tarasach i oczywiście herbatka. Po południu Kennedy bierze mój aparat i robi zdjęcia z obchodzów missionary day (rocznicę przybycia tutaj pierwszego misjonarza, w programie msza i wyżerka przed kościołem), ja sobie spoczywam w hotelu.

W niedzielę funduję kurczaka i idziemy razem z ekipą nad rzekę na piknik. Rano jadę do Chawngte.