All posts by gadjo

Chawngte, cz. 1

Bazar w Chawngte

W zasadzie chyba tylko po to, żeby trochę odpocząć od Tlabungu. Droga kiepściutka, ale za to z fajnymi wioskami (zwłaszcza Momtola), ludzie się gapią na samochód jakby go widzieli pierwszy raz w życiu, mimo, że codziennie kilka ich tu przejeżdża. Ja się na nich gapię jakbym pierwszy raz widział azjatów na wsi.

Chawngte składa się z trzech części. Największa to Chawngte „C”, czyli część plemienia Chakmów, stolica Chawngte Autonomous District, potem Chawngte „P” w Lawngtlai District i Chawngte „L” w Lunglei District. Wszystkie trzy części są oddzielone rzekami. Chawngte „C”  jest nazywane też Kamalanagar, co znaczy miasto pomarańczy. Ale nie ma tu pomarańczy.

W Tlabungu Kennedy zachęca, żebym mieszkał u jego rodzonej mamy, zapisuje mi adres w notatniku:

Laldingliani (jej imię)

Chawngte „P” (miasto)

Near Bridge (adres)

Trochę dziwny ten adres, taki mało precyzyjny, więc żeby było łatwiej Kennedy dopisuje:

M/o Kennedy (czyli mama Kennedy’ego)

Teraz na pewno trafię. Nie wiem czy rodzina została odpowiednio poinformowana, bo widzę delikatne „aleossochosi?” na ich twarzach, ale nie wyrzucają. Ojciec na początku niewiele mówi, zajmuje się swoimi sprawami, matka dopiero po jakimś czasie odzywa się do mnie po hindusku. Powoli impreza się rozkręca, zaczynamy od klasycznej mizoramskiej kolacji, a potem przez 2 dni z osobnikiem o imieniu Mapuia szwędamy się po okolicznych bazarach, buddyjskich klasztorach, znajomych itp. Tu tak samo jak w Tlabungu w sobotę zjeżdżają na bazar tłumy, wstępnie się umawiamy, że jeszcze wrócę zobaczyć jak to tu wygląda. Golenie, woda i naprawa spodni to tutaj jedyne moje wydatki.

Jest kilka miejsc gdzie można tu się zameldować, Tourist Lodge i co najmniej 2 jakieś rest house’y. Do tego ojczym Kennedy’ego buduje właśnie drugi dom, który potem przerobi na hotel, a tam gdzie ma dwa stawy z rybami chce urządzić picnic spot. Taki domek jaki buduje to 10 lakhów rupii, czyli 50 tys. pln, mniejszy drewniany to już tylko 15 tys., więc chyba nawet byłoby mnie stać.

Dół nowego domu (piętro -1) jest już trochę gotowy, nie ma co prawda drzwi i szyb w oknach, ale są łózka. Rodzice śpią w drewnianym domu razem z Siami, dziewczyna Bru z innej wioski, która tu mieszka w zamian za przynieś wynieś pozamiataj. W domu w budowie śpię ja, Mapuia, Udin (kasanowa z Silcharu, operator koparki, w wolnym czasie zajmuje się firtowaniem przez telefon i łapaniem Siami za cycka) i jeszcze jeden pacjent.

Tlabung, cz. 2

Nagarajan nostalgnięty

Rano wpadam do knajpki pana B. K. Nagarajana pochodzącego z Tamil Nadu. Pan się ożenił z panią z Mizoramu, spłodził syna Kennedy’ego (nazwanego na cześć JFK), rozwiódł się i ponownie ożenił z panią z plemienia Bru, z którą ma teraz 2 córki. Wszyscy pracują razem w knajpce. Big market day rozpoczyna się jeszcze przed wschodem słońca, Nagarajan wstaje o północy, żeby o 3:30 rano być gotowym na przyjęcie pierwszych klientów. Nie zna angielskiego, ale w hindi opowiedział mi chyba całą historę jego życia, od dzieciństwa w Tamil Nadu, poprzez pracę kierowcy w Assamie i potem w Aizawl, potem coś o kelnerzeniu w Lunglei w dużej restauracji (12 kelnerów i 4 kucharzy) aż po czasy nowożytne. Mieszka sobie teraz w tej wynajętej knajpie razem z żoną i córkami, ale powolutku buduje nowy dom. Chyba podczas zwierzania się strasznie nostalgnął.

Kennedy za to mówi dobrze po angielsku, ale teraz akurat musi iść naprawiać pralkę. Poza naprawianiem zajmuje się jeszcze nauczaniem w szkole i piciem whisky (tym ostatnim chyba najbardziej). Ja uderzam w poszukiwaniu drugiej przystani, skąd na pół godzinki wpadam do kolejnej wioski Kamla Bagan, co w tutejszym języku znaczy, że tu rosną pomarańcze. Kiedyś rosły, teraz w zasadzie nic tu nie ma poza kilkoma bambusowymi domkami niszczonymi co roku przez powódź. Podobno są w stanie odbudować taki domek w ciągu 1-2 dni.

W sobotę robię trochę fot na wspomniamym big market day, tłoczno jest od samego rana, z okolic zjeżdżają Chakmy i sprzedają wszystko co się da.

Po raz drugi spotykam Kennedy’ego. Płyniemy jeszcze z jakimiś jego znajomymi do Bangladeszu. Nie do granicy czy czegoś w tym stylu, tylko do pierwszej wioski położonej w Bangladeszu – Theka Duar. Musimy najpierw zameldować się na posterunku Border Security Force, w tamtą stronę bez problemu na puszczają, za to wracając już jakiś inny posterunkowy ostrzega, żebym tak bardzo przy tej granicy się nie kręcił. Ale co zobaczyłem to moje. Rozpoczynamy od brudzi z ojcem jednego z uczniów Kennedy’ego, potem zakupy w lokalnych złotych tarasach i oczywiście herbatka. Po południu Kennedy bierze mój aparat i robi zdjęcia z obchodzów missionary day (rocznicę przybycia tutaj pierwszego misjonarza, w programie msza i wyżerka przed kościołem), ja sobie spoczywam w hotelu.

W niedzielę funduję kurczaka i idziemy razem z ekipą nad rzekę na piknik. Rano jadę do Chawngte.

Tlabung, cz. 1

Tlabung

Dopóki nie spotkam Kennedy’ego czas będzie płynął sobie powoli. Krótka wizyta u C. Zatha, dyrektora jednej z tutejszych szkół, w czwartek small market day, a po bazarze zaliczam Nunsury, najbliższa wieś po drugiej stronie rzeki, gdzie w jakimś domu zostaję poczęstowany śniadaniem w stylu Chakma a potem razem z dwoma chłopaczkami idziemy kawałek dalej zobaczyć granicę z Bangladeszem. Żeby tam się dostać trzeba najpierw przejść przez posterunek Border Security Force, w tamtą stronę puszczają mnie bez problemu, w drugą już sprawdzają paszport i permit. Chakma są buddystami, więc w wioskach są małe buddyjskie klasztory.

W Nunsury mieszka MLA (jakiś członek parlamentu czy czegoś w tym stylu), jedyny przedstawiciel z Mizoramu. Widzę go raz siedząc sobie na przystani jak wsiada z całą świtą do malutkiej łódki i wraca do domu.

Jeszcze nie bardzo wiem co robić dalej, ale ponieważ w sobotę jest big market day to zostaję jeszcze przez chwilę.

Aizawl

Aizawl

Aizawl, Bara Bazaar

Po samolotowym maratonie (Warszawa – Istambuł – Mumbai – Kolkata – Aizawl) melduję się w swoim Chawlna Hotel, w którym spałem poprzednim razem. Trochę podrożał przez ostatni rok, teraz sobie życzą za singla 600 rupii (30pln, przynajmniej kurs złotówki do rupii jest najlepszy chyba od 10 lat jak nie więcej). Chyba wszędzie ceny poszły w górę, w Kalkucie badziewne małe pokoiki w backpackerskich Hotel Paragon czy Hotel Maria to 300 rupii, czasy noclegów za stówę się dawno skończyły. Do tego taxi z lotniska w Lengpui, które jest ponad 30km za Aizawl to kolejne 800 rupii. Sporo wydatków jak na początek, potem będzie jeszcze gorzej, ale z zupełnie innych powodów.

Jeszcze trwają bożonarodzeniowonoworoczne wakacje, mało ludzi, nie ma korków, wieczorem świecą się świąteczne dekoracje, sporo sklepów pozamykanych. W tym kafejka internetowa w pobliżu hotelu. Ale koincydeltalnie spotykam Chungę, którego spotkałem rok temu na ślubie jego brata Samuela, wujka Esther, znajomego Valte, z którym włóczyłem się na koniec świata. Wpadamy na herbatkę, umawiamy się na później na wizytę u niego w domu, a na razie korzystam z jego komórki, żeby spisać z netu numery do różnych ludzi, z którymi się chcę spotkać.

Na początek do hotelu wpada Valte, z którym rok temu jeździłem na koniec świata do wioski Khaikhy z misją edukowania najbiedniejszych dzieci. Rozpijamy Żubrówkę zagryzając kabanosami, umawiamy się na później.

Kolejnego dnia dzwonię do Chungnungi Sahuai, fotografa poznanego niedawno na fejsie. Na powitanie wręcza mi kalendarz ścienny z kilkoma jego zdjęciami. Za duży, żeby go zabrać ze sobą. Na taki sam, będę się później natykał w prawie każdym odwiedzonym domu w różnych zakątkach Mizoramu. Łazimy trochę po mieście, potem taksą jedziemy kawałek dalej do miejsca, z którego jest widok na całe Aizawl. Bliżej miasta jest to Bawngkawn, można tam dojechać autobusem miejskim, można też podskoczyć kawałek dalej do Zemabawk. Przed kolacją u Chungnungi zahaczamy jeszcze o cmentarz, który dzieciakom z braku innej opcji służy za plac zabaw.

W niedzielę dyplomatyczna wizyta u Chungi, po kolacji razem jedziemy do Bawngkawn, tym razem podziwiać wieczorną panoramę Aizawl.

W poniedziałek w mieście już jest tłoczno. Wróciły wszystkie słoiki, miasto się zakorkowało. Idę do biura, w którym pracuje Valte i Mamte. Valte chyba ma niezłą fuchę, bo jego mały openspace jest na najwyższym piętrze. Pierwszy dzień pracy w nowym roku oznacza masę roboty, trzeba zacząć przygotowywać  plan na 2014. Co nie przeszkadza mu przyjść do biura o 11ej i po niecałych 3h wyjść razem ze mną i Mamte na przejażdżkę służbowym jeepem ze służbowym kierowcą.

Jedziemy się trochę powspinać na górę Reiektlang (chyba), najpierw zachaczając o tzw. Typical Mizo Village, coś a la skansen z kilkoma bambusowo-drewnianymi domkami. Wcześnej miałem okazję zobaczyć Real Mizo Village, więc specjalnie wrażenia nie robi, można sobie zamówić jakieś pokazy tańca czy inne atrakcje, wtedy pewnie jest ciekawiej. Jedziemy dalej, wspinamy się (jeepem) prawie na szczyt góry po mega kamienistej drodze. Na piechotkę zostało kilka minut. Robimy sesję zdjęciową przy urwisku, kończymy Żubrówkę, otwieramy whiskacza, rozpalamy ognisko i po ciemku wracamy do domu. W drodze powrotnej dzwonią Makhumi i Finally, które mieszkają 300km stąd, my dzwonimy do Ruali, który mieszka w Aizawl, spotykamy się u Valte w domu na kolacji. Jeszcze trochę i cała zeszłoroczna ekipa z Khaikhy będzie w komplecie.

Zyskuję nowe mizoramskie imię – Chhuihthangvala – a sam sobie wybieram ksywkę Chhipchhuana.

Rano uderzam dalej, najpierw 6h na chmurami do Lunglei, a następnej dnia do Tlabungu w pobliżu granicy z Bangladeszem, gdzie tematem dnia są zbliżające się wielkimi krokami wybory i rozpoczęte strajki, o których przeczytałem w gazecie. Dwoje Polaków kilka dni temu nie dostało wizy ze względu na niezbyt stabilną sytuację. Ale do mojej wizyty w Bangladeszu jest jeszcze trochę czasu, może sytuacja się trochę uspokoi.

Ha! (2)

Dzisiaj moze juz sie da znalezc internet, chociaz na razie jestem niezmiernie zajety i nie mam czasu na takie bzdury, wiecie, spotkania i obiady z fotografami, z pracownikami z ministerstwa sportu i edukacji, wycieczki za miasto itp. Na razie pozdro z Directorate of School Education (z ostatniego pietra gdzie siedza same vipy), jutro jade w dzicz, wiec konkrety pojawia sie w najlepszym przypadku za tydzien albo dwa. No chyba, ze jeszcze dzisiaj znajde wolna chwile.